Moim rozmówcą jest Łukasz Krawczyk – podróżnik, zapalony górołaz i wspinacz, a także świeżo upieczony zdobywca Matterhornu.
Czym się zajmujesz i jak łączysz to z górami?
Na co dzień zajmuje się programowaniem, ale staram się być w górach – głównie Tatrach i Beskidach – jak najczęściej. Wieczorami biegam i trenuję żeby pozostać w dobrej formie.
Zaczęło się od Pienin
Jak zaczęła się Twoja podróżnicza przygoda?
Przygotowując się do tej rozmowy zajrzałem w czeluści rodzinnego albumu. Znalazłem tam stare zdjęcie z Pilska. Nie ma na nim daty, ale po tym jak wyglądam obstawiam, że były to późne lata 90. Mój ojciec, chociaż głównie żeglował, był niespełnionym górołazem. Morzem nie zaraził mnie ani trochę (śmiech).
W trakcie rodzinnych wycieczek w góry zawsze narzekałem, kiedy było zbyt łatwo, to utrudnienia wywoływały emocje. Zaczęliśmy od Pienin, potem była Babia Góra, Turbacz i inne szczyty w Beskidach. W Tatrach najpierw wjechaliśmy na Kasprowy kolejką.
Wiele lat później, będąc już na studiach zaliczyłem swoje pierwsze “udokumentowane” wejście, kiedy z ojcem wybraliśmy się na Zawrat. To był trochę festiwal nieodpowiedzialności – późny wrzesień, nieodpowiednie obuwie, warunki. Mimo tego złapałem bakcyla i zacząłem wędrować ze znajomymi. Zdobyliśmy Świnicę, potem Kościelec i tak się potoczyło.

Zdrapując Tatry
Zwiedziłeś już całe Tatry?
Kiedyś kupiliśmy z kolegą mapę w postaci zdrapki ze szczytami, przełęczami i szlakami w polskich Tatrach. Wzięliśmy sobie na ambicję żeby zdrapać ją całą. Wtedy zaczęła się prawdziwa gorączka! Siedzieliśmy w górach jak tylko była pogoda. Do zdrapania został mi już tylko jeden szlak – szlak żółty w Dolinie Lejowej.
Wolisz podróżować solo czy z zespołem?
To trudne pytanie. Jestem typem ekstrawertycznego introwertyka (śmiech). Bardzo lubię ludzi, ale kiedy tylko trafi się okazja, idę solo. Tylko ja, szlak i moje rozkminy. Ale z reguły nawet kiedy idę, to trafiam na fajnych ludzi. Właśnie tak poznałem ekipę, z którą później znalazłem się na Matterhornie.

Krzysztof Wielicki i góra gór
Opowiedz o tej wyprawie.
Ta góra zawsze była dla mnie takim “marzeniem ściętej głowy”. Jakiś czas temu dostałem od dziewczyny książkę “Matterhorn. Góra gór” i w końcu stwierdziłem, że zrobię to. Nie zdawałem sobie wtedy sprawę z tego, na co się piszę… Rzuciłem papierosy, odstawiłem alkohol i zacząłem trenować.
Pomału układałem sobie to wszystko w głowie. Zacząłem szukać informacji w internecie: wskazówki, lifehacki, relacje z wypraw. Do wyprawy dołączyła jeszcze dwójka wspomnianych wcześniej, przypadkowo spotkanych na szlaku górołazów.
Przed wyjazdem pojechaliśmy na spotkanie z Krzysztofem Wielickim. Poprosiłem go o autograf na książce o Matterhornie, porozmawialiśmy o naszych planach. Pan Krzysztof dał nam wiele cennych rad i życzył powodzenia, co było niesamowicie nobilitujące.
Zrobiliśmy tabelkę zawierającą cały potrzebny ekwipunek i zaczęliśmy zbierać. Szpej, namioty, kuchenka, jedzenie itd. Muszę przyznać że było to logistyczne wyzwanie, ale miałem przy tym świetną zabawę. Pakowanie tego wszystkiego w 60-litrowy plecak przypominało grę w Tetrisa (śmiech).

Bez ostrzeżeń
W kwietniu schroniska wystawiły pierwsze miejsca, ale kiedy zobaczyliśmy ceny, zdecydowaliśmy się o spaniu w namiotach… Polecieliśmy do Mediolanu, a stamtąd pociągiem do Zermatt [szwajcarska miejscowość w dolinie Mattertal w Alpach Pennińskich – red.]. Później jednak Hörnlihütte [schronisko położone na północno wschodnich zboczach Matterhornu] udostępniło znacznie tańsze miejsca w dormitoriach. Wybraliśmy tę opcję na zapowiadane okno pogodowe, dzięki czemu do pokonania mieliśmy 1300 zamiast 3000 metrów podejścia…
W schronisku dostałem choroby wysokościowej. Powyżej 3 tys. metrów nie da się zasnąć w nocy. Siedzieliśmy więc z kolegą próbując odpocząć, i w pewnym momencie zapytał się czemu jestem taki blady. Następna rzecz, którą pamiętam, to jak podnosił mnie z podłogi… Zastanawiałem się wtedy oczywiście, czy w ogóle iść w górę. Na szczęście dosyć szybko poczułem się lepiej.
Jest pewien obraz, którego nie będę w stanie wymazać z pamięci. Około 50 metrów nad nami szedł inny zespół. Jeden ze wspinaczy chwycił kamień, który spadł i uderzając linę zepchnął drugiego w przepaść. Pierwszy raz widziałem na żywo śmierć i nikomu tego nie życzę. Wstrząsnęło to nami tak bardzo, że wszyscy zaczęliśmy płakać. Pierwsza myśl – wycofujemy się. Z każdą minutą jednak szok zaczął opadać. Taka okazja może się nie powtórzyć, więc zdecydowaliśmy się jednak spełnić nasze marzenie. Poszliśmy, ciągle mając z tyłu głowy ciągle tę dramatyczną sytuację. Wciąż mi z tym ciężko, mimo, że minęły ponad 3 tygodnie.

Bohemian Rhapsody na grani Matterhornu
W nieco bardziej pozytywnym tonie – chociaż nie da się tego zrównoważyć – przeżyłem swój najpiękniejszy górski spacer. Na szczycie jest grań, którą trzeba przejść, i ciężko ten widok opisać słowami. Emocje puściły i wyłem jak dziecko nie dowierzając w to, co przede mną. W głowie grało mi Bohemian Rhapsody [utwór zespołu Queen – red.] (śmiech). Kiedy już jesteś w miejscu, które tyle razy oglądałeś na filmach, to uczucie jest naprawdę niesamowite. Zdałem sobie wtedy sprawę, że to nie kolejny film, to dzieje się naprawdę.
Na koniec byłem zaskoczony jak dobrze poradziłem sobie z ekspozycją. Jestem osobą, która ma w sobie pokłady lęku wysokości, więc każde takie wyzwanie, to walka ze sobą. Tutaj jednak nie miałem problemów. Pod samym szczytem byłem po prostu zmęczony, ale powyżej 4 tys. metrów to naturalne. Każdy ruch, krok, podciągnięcie, waży dwa razy więcej, przez co zaczynasz wątpić w swoją formę.

Przełamywanie granic
Co Cię motywuje? To adrenalina, potrzeba przełamywanie granic, coś innego?
Coś w tym jest, pewnie częściowo właśnie adrenalina. Wydaje mi się, że jestem trochę od niej uzależniony. Mam tendencję do przekładania rozwoju osobistego ponad inne sfery. Uważam, że w życiu nie chodzi tylko o obowiązki. Powinniśmy zadbać o pasje i rozwijać je. Przełamywanie granic i strachu też na pewno gra tutaj rolę. Dołóżmy jeszcze chęć udowodnienia samemu sobie, że się da. Zamiast szukać tysiąca wymówek, trzeba dać się ponieść marzeniom. Te wszystkie rzeczy mają na pewno swój udział, ale ja po prostu kocham to robić. Będę bardzo szczęśliwy, jeśli dzieląc się swoimi przeżyciami zachęcę kogoś wyjścia w góry.
Opowiedz o najtrudniejszych momentach na swojej drodze, i jak sobie z tym poradziłeś.
Jakiś czas temu zwichnąłem bark. Dwóch różnych lekarzy powiedziało, że czeka mnie długa rehabilitacja, a po niej powrót do normalnego życia. Zapytałem wtedy czym dla nich jest normalne życie. Dla mnie to naturalnie wspinaczka. Powiedzieli, żebym cieszył jeśli będę mógł sięgnąć po kubek na najwyższej szafce. To był mój koniec, zupełnie mnie to złamało. Dobrze, że jestem jednak strasznie uparty (śmiech). Obiecałem sobie, że nie poddam się i chodziłem od lekarza do lekarza, aż końcu znalazłem takiego, który przywrócił mnie do porządku. Najpierw zabieg, potem trzy miesiące rehabilitacji. Podczas wizyt w gabinetach, planując zabieg i w trakcie treningów ciągle myślałem o Zugspitze [najwyższy szczyt Niemiec – red.], który wyznaczyłem sobie za cel. W końcu zrealizowałem ten plan. U góry towarzyszyły mi silne emocje i myśl, że trzeba walczyć o to, co się kocha.

Być najwyżej
Dowiedziałem się z twojego profilu na Instagramie, że zdobywasz korony – Gór Polski, Europy, Wielką Koronę Tatr. Planujesz jeszcze jakieś?
Z Wielkiej Korony Tatr została mi jeszcze Wysoka. Zaczynałem przygodę z WKT będąc mentalnie w złym miejscu. Potraktowałem ją jak terapię – z każdym szczytem było ze mną lepiej. Czułem, że wszystko nabiera koloru i smaku. Teraz dobrze byłoby do tego wrócić i dokończyć dzieła. Wybiegając trochę w przyszłość – i może to zabrzmi głupio – ale chciałbym, chociaż częściowo, zrobić Koronę Himalajów. Nigdy nie mówię nigdy, życie potrafi zaskakiwać.
Planujesz coś oprócz koron?
Po Wielkiej Koronie Tatr chcę wspiąć się na Żabi Koń [szczyt w słowackich Tatrach Wysokich – red.]. Oprócz tego planuję trochę podziałać zimowo po naszej stronie Tatr. Z wyższych gór, które są w zasięgu ręki, bardzo chciałbym wejść na Kazbek [pięciotysięcznik w górach Kaukazu – red.]. W przyszłym roku chcę też spróbować wejść na Mont Blanc. Żeby tak symbolicznie móc powiedzieć, że w Europie – tam gdzie się da – byłem najwyżej.

Łukasz Krawczyk – programista z zawodu. Kocha naturę, w szczególności góry. Od 5 lat nierozerwalnie z nimi związany. Entuzjasta wycieczek pieszych, ale najbardziej ciągnie go tam, gdzie wysoko i trudno. Zdobywca m.in. Matterhornu, Monte Rosa czy Zugspitze. Realizuje projekty Wielkiej Korony Tatr i Korony Europy. Jego największym marzeniem jest stanięcie na ośmiotysięczniku.
Profil Łukasza na Instagramie